Dzisiaj o 12 w południe pożegnaliśmy Kambodżę i wpłynęliśmy do odprawy paszportowej Wietnamu. Wszystko bez najmniejszego problemu, jedyne opóźnienie to czekanie na Justynę az zje swoje nudle z warzywami na granicy. Ok. 14.00 dobiliśmy do nadbrzeża w Chau Doc i okazało się że nasz hotel jest właśnie na nabrzeżu, na barce, więc sie daleko nie przemiesciliśmy ( jakieś 15 m ) i jutro będzie bliziutko do ponownego zaokrętowania. Sama podróż bez fajerwerków, posuwaliśmy środkiem rzeki, do brzegów daleko i nawet dzieciakom nie mogliśmy machać. Na granicy zmiana koni na jeszce większą łódkę bo doszedł jeden pasażer i w sumie było nas czterech a miejsc na łodzi koło 30. Po zakwaterowaniu szybki wypad na miasto, przestawienie przelicznika w głowie na Dongii w drogę. Jedyne miejsce godne obejrzenia jest 6 km za miastem i mieście się na wzgórzu ok. 280 m. Jest to punkt widokowy na dolinę Mekongu i na Kambodże. PO pierwsze jestesmy w szoku że nie ma tuk-tuków i musimy jeździć albo dwoma skuterkami albo rikszą rowerowąo dziwnym wyglądzie jak do przewozu niemowlaka. Justyna wybrała opcje mieszaną ( najpierw kolarz, ale spuchł pod górą, potem dwóch skuterowców) Widoki cudne, Kambodża jeszcze cała zalana jak okiem sięgnąć po powodzi. Zwiedziliśmy też kilka świątyń, chyba Chińskich i tradycyjnie wylądowaliśmy na Nocnym Targu ,gdzie wciągnąłem zawiniatka z trzech liści bananowca ale za diabła nie wiem co to było. Dwa dobre a jedno nie bardzo. Potem wróciliśmy na barkę i przy piwku pograliśmy w bilarda w oczekiwaniu na obiad.