Pobudka o 5.00 i pędzimy na dworzec. Busik wypełniony do granic możliwości ( okazuzje się że to dopiero początek) nie tylko ludźmi ale również worami z czymś, kartonami i bóg wie czym jeszcze. Kiedy już mamy ruszać to okazuje sie że muszę wysiąść bo jeszcze przyszedł facet z częścią od maszyny budowlanej ( taki gruby talerz z 80 cm średnicy i ważący ze 150-200 kg. bo we trzech nie mogli go wtachać). No dobra znowu na wory i czekamy na odjazd. Ale tu jeszcze ze trzy osoby przyszły no to dawaj upychać i jakoś drzwi domkneli. Jedziemy, ale nie długo bo za chwilę stajemy żeby zabrać z 10 worów z czymś i lokalną babę rozmiar push. No i ta baba spowodowała że moja sytoacja na worach stała się mało konfortowa. Ale co tam - do granicy parę km a potem się zobaczy.No tak ale określenie pojemność autobusu tu nie istnieje. Po drodze dobieramy jeszcze ze dwóch lokalesów i ruszamy. Ale nie starczyło miejsca dla pomocnika i jedzie wisząc na zewnątrz. W tej pozycji zamknął drzwi, przesunął się w tył autobusu otworzył sobie okienko, wcisnął się przez nie i usiadł na rancie od oparcia jak kura na grzędzie. Podróż do granicy zajęła ze dwie godz. on siedział na tej grzędzie a ja już nie wiedziałem co ro bić ze zdrętwiałymi nogami. Nie wiedziałem czy je jeszcze mam, czy już żyją włąsnym życiem. W nielepszej sytuacji była Justyna. No ale dojechaliśmy do przejścia granicznego , szybkie wbicie pieczatek wietnamskich i z powrotem do autobusu na przejście Laotańskie. Na Laotańskim przejściu wita nas funkcjonariusz przystawiając pistolet do głowy. Trochę fimów o wojnie w Indochinach się naoglądałem i poczułem się niezbyt pewnie. Na szczęście była Justyna która wyjaśniła mi że to pistolet do mierzenia temperatury ciała. Odprawa strasznie się wlokła bo było duzo ludzi, ale poszło bezproblemowo. Poza jednym szczegółem - doszły jeszcze dwie osoby. Podniósł się larum i wnet doszło by do linczu na biednym pomocniku. Biedni Hiszpanie też czuli się nieswojo ale pomocnik na nowo zaczął upychac i jakoś poszło. Justyna przezornie zajęła miejsce jakiegoś małego barata, który się strasznie rzucał ale usiadł na wolnym miejscu ( 15 cm)między krzesełkami nie wiem na czym bo nic tam nie było. Dobrze że nogami nie zaczął machać bo bym pomyślał że szaman jakiś czy co. Autobus ruszył w Laotańską drogę któta składa się z drobnych kamieni i piasku, ale ogólnie jest lepsza od Wietnamskich dziur. Po jakimś czasie zaczął wysadzać pasażerów, zrobiło się lużniej, ludzie nawet zaczęli ze sobą rozmawiać, a Justyna zaanektowała miejsce koło kierowcy ( było ich pięć), by zakończyć jazdę po 15 minutach ponieważ dojechaliśmy do dużej rzeki i to był koniec podróży. Bardzo ciekawa przygoda i nawet się nie wkurzałem ( w przeciwieństwie do dnia poprzedniego) bo wiedziałem że to mniej więcej tak wygląda. My przeprawiliśmy się łódką na drugi brzeg do najbliższego Guest Hausa który stał ....nad brzegiem rzeki.Na palach. Pokoik taki sobie, ale za to widok na rzekę cudo, podobnie jak widoki podczas całej trzy godzinnej podróży od granicy. Poszliśmy do wsi a biedny kierowca wraz z pomocnikiem wzięli się za mycie autobusu, który wyglądał jak po gwiezdnych wojnach i już nie było nawet widać gdzie są szyby.Wioska bardzo przyjemna, spokojna i tylko co chwilę przepływał prom z jednej strony rzeki na drugą. Po zapadnięciu zmroku w przeciwieństwie do większych miast wszystko się zamyka i idzie spać.Tak i my zrobiliśmy.P.S. w końcu wypiłem pierwszego BeerLao o którym się tyle naczytałem. Piwko pycha, butelka 0,64l ok. 4 zł