Geoblog.pl    dariosta    Podróże    Azja ponownie - tym razem we czworo    Dzień następny - znowu Mandaley
Zwiń mapę
2012
28
lis

Dzień następny - znowu Mandaley

 
Birma
Birma, Mandaley
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15211 km
 
Wczoraj rano dorwaliśmy z Wojtkiem skuterki i szykowaliśmy się do drogi. Ja zamieniłem chińczyka na stareńką hondę 90 cm3, Wojtek został przy chinolu. Jerry u którego braliśmy skuterki, jak usłyszał gdzie jedziemy to od razu podniósł cenę i wyszło po 27 dolarów za 2 dni. No i wystartowaliśmy. jazda po Mandaley to niezła wolna amerykanka, chyba jeszcze bardziej szalona niż w Hanoi. Ale jakoś wydostaliśmy się z miasta i przemy do przodu. Wszystko było ok. dopóki nie zaczęły się górki. Tu niestety mój rumak zaczął słabnąć i wyszło 35 cm3 różnicy. Chcieliśmy trafić do dwóch wodospadów po drodze, ale bez map ciężko było się zorientować o co biega w ich kierunkowskazach. Jednak jak zwykle, Justynka psim swędem trafiła na kierunek do drugiego wodospadu. Potem jeszcze przepytaliśmy na migi ze 30 tubylców i zajeżdżamy na parking przed wodospadem. Szybka kawka i idziemy w kierunku wodospadu. No i okazało się że jest to treking na jakieś trzy godziny z oglądaniem. Po drodze chciałem przepuścić dziewczynę miejscową która szła za nami, ale nie chciała. Za chwilę jakby od niechcenia skierowała nasz wzrok na jakiś widok, potem pokazała jaką roślinkę ciekawą, odpowiedziała na parę pytań, sama zapytała która droga chcemy iść no i musieliśmy się na nią zdać jako na przewodniczkę naszą. Ale nie żałujemy, gdyby nie ona to nie zobaczylibyśmy drugiego wodospadu a wracalibyśmy z godz. dłużej. Poprowadziła nas takimi skrótami gdzie nikt nie chodził, i bardzo pomagała. Nawet na postojach wachlowała własnym kapeluszem. No oczywiście na plecach niosła sklepik z napojami, same orginały, oczywiści o 50 % drozsze. Kilka kupiliśmy, daliśmy jej jeszcze trochę jako prezent bo się napracowala. A to co zobaczyliśmy - po prostu cudne. I to nie tylko wodospady ale ogólnie widoki doliny w której płynął ten strumień. No i treking w dżungli w gratisie. Potem ruszyliśmy dalej i po pół godzinie byliśmy u celu. Miasteczko Pyin Oo Lwin. No i trafiliśmy zajefajnie. Jest jakieś święto i wszystkie hotele podobno zajęte ( wiadomość od spotkanej turystki). Trafia nam się pierwszy w centrum o pięknej nazwie Golden Dreem. Co za ironia. Co za nora! Czteroosobowy pokój za 50 dol! Bo są chętni, a normalnie 30. W takich warunkach jeszcze nie spaliśmy. Ale co tam, nie narzekamy. Zostawiamy wszystko i idziemy w miasto coś zjeść i się rozejrzeć. Po kolacji dowiadujemy się że jest Hot Ballons Festiwal na który nie udało nam się trafić nad Inle Lake. No to odpalamy maszyny i jedziemy w kierunku gdzie wszyscy jechali. Po jakichś 20 minutach dojeżdżamy. Po jaką cholerę robią taką imprę taki kawał za miastem? Nie wiem! Ludzi milion, budy, kramy, kramiki, kuglarze i wszystko inne w stylu naszego disco-polo. No ale czekamy na balony. A balony są chyba z papieru, wielkośći kilku lub kilkunastu metrów całe oświetlone lampkami jak choinki i mają jeszcze świetlne ogony dłuższe niz balony. Pompują i wypuszczają je pojedyńczo, co jakieś 30-40 min. Najlepszy był trzeci balon. Wystartował i wiatr go bezpośrednio przeniusł nad ludzi i kramy. I zanim nabrał wysokości zaczął odpalać sztuczne ognie. A że był nisko to raził we wszystko co było na ziemi. Niczym planeta zagłady. Pierwszy oberwał jakiś kuglarz przebrany w papierowe ubranko za jakiegoś ptaka czy coś. Jak dostał strzał to od razu zaczął płąnąć jak feniks. Na szczęście nie spopielił się, chociaż nieźle się jarał i biegł wśród ludzi. Potem inni ludzie musieli nieźle się nawywjjać żeby nie być trafionym. Na koniec przyszedł ostrzał kramików. I że tutaj nic się nie zajarało to chyba jakaś siła wyższa. Po chwili był już na takiej wysokości że mogliśmy podziwiać pokaz, a ognie nie dolatywały rozżarzone do ziemi. Po tym obejrzeliśmy start jeszcze innego balonu i postanowiliśmy się zwinąć do nory noclegowej.
Następnego dnia rano postanowiliśmy zwiedzić Królewskie Ogrody założone jeszcze przez anglików. No cóż, ładne. Ale raczej dla interesujących się botaniką. I jeszcze wstęp - 5 dol. dla swoich - 1 dol. Bez komentarza. Ludzi masa, bo jest święto. Wszyscy się uśmiechają , dużo chce z nami zrobić zdjęcie. I to jest miłe. O pierwszej ruszamy do Mandaley i z górki zajmuje na tylko dwie godzinki. Szybko rezerwujemy pokoje w hotelu Garden za 25 i 30 dolców. i jedziemy na wzgórze miejskie na kolejny zachód słońca.
Po przyjeździe oddajemy skuterki i na kolację na ulicy. Chociaż wszyscy lekko chorują na niestrawność ( poza Wojtkiem) to nie mamy za bardzo wyboru bo dużo knajp jest zamkniętych ( święto) Jednak wołowinka w curry jest pyszna.
Jutro jeszcze Pałac królewski i do pociągu. Pewnie napiszę dopiero z Yangonu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (12)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 70 wpisów70 32 komentarze32 918 zdjęć918 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
25.11.2019 - 13.12.2019
 
 
08.11.2012 - 12.12.2012
 
 
27.03.2012 - 31.03.2012