Siedzimy w jakims zakladzie krawieckim w Hoi An, i dostalem kompa z wzorami garniakow do obejrzenia. A ja korzystajac z okazji na chwile wszedlem na blog bo w hotelu nie mamy netu. Justyna daje sobie szyć jakis płaszczyk, nie powiem za jaką kasę bo się obrazi. Do Hoi An dotarliśmy ok. 16.00 i ruszyliśmy na miasto, ale wylądowaliśmy u krawca. Z Sajgonu wyruszyliśmy dopiero o 23 bo na 19 zabrakło biletów. Pociąg spoko, mieliśmy przedział z parą Australijczyków pochodzenia Koreańskiego, bardzo weseli, dopiero trzeci dzień w Wietnamie i juz dali się naciągnąc w Sajgonie ryksiarzowi na 50 dolców za krótką przejażdzkę po centrum. Wyspaliśmy sie w pociągu za wszystkie czasy ( Justynę obudziłem dopiero o wpół do drugiej) i z godzinnym opóźnieniem dotarliśmy do Da Nang skąd taksówką razem z Australijczykami i Kandyjczykiem dojechaliśmy do Hoi An po 4 dolce od łepka ( 35 km). Miasteczko jest prześliczne, całe w nocy rozświetlone pozawieszanymi lampionami. Wąziutkie uliczki, stare domki jednopiętrowe z drewnianymi frontonami, stateczki w pocie i wszędzie nastrojowe kafejki. I lampiony, lampiony, lampiony..... Chyba trochę tak sobie wyobrażałem Luang Prabang.