Jestesmy w Nyaungshwe po trekingu. Niestety nie zaczal się on najlepiej. W nocy przed wyjsciem ok.4 rano obudziła mnie Justyna która biegła do ubikacji zwymiotowac. No zesz k…. zaczyna się pomyślałem. Ale spoko. Może to tylko od zapachów poduszki która czyms okropnie śmierdziała – stwierdziliśmy oboje. Kiedy o godz. 6 pobiegla jeszcze raz, to się przeraziłem i to tak ze dostałem biegunki. O siódmej zeszliśmy na śniadanie, Justyna próbowała cos jeść, ale zaraz wymiotowała. No to już nie przelewki. Ja też jeszcze parę razy zaliczyłem kibelek i nawet Wojtek po usłyszeniu tych rewelacji pobiegł w to miejsce. Justyna poszła się na chwilę położyć, a po ósmej wsiedliśmy w tuk-tuka który zawiózł nas na początek trasy. Trasa bardzo ładna na początku, jak u nas na Podkarpaciu. Niestety, z Justyną coraz gorzej, nie ma siły iść i musi co chwile przystawać, aż w końcu całkowicie opada z sił i prawie się przewraca. Co robić? Już godzinę szliśmy, ale nasz Gaid decyduje, że pójdzie do najbliższej wioski po motorek żeby Justynę zabrać. Poszli wszyscy oprócz Justyny i mnie. Justyna drzemała sobie w cieniu, wokół pasły się bawoły i przyglądali się pastuszkowie. Po godz. Justyna się wyspała na tyle że mogła kawałek przejść bo byliśmy w terenie gdzie nawet motorower miałby ciężko dojechać. Po 15 min. nadjechał nasz Guaid i zabrał Justynę na motorower, ale jechał tak szybko że na miejscu postoju był jakieś pięć minut przede mną. A szło mi się pięknie. Sam, w koło pola papryczki chilli ludzie na polach i pewnie doszedłbym tak do Laosu gdyby na drodze nie stanęła Hania z Wojtkiem i resztą drużyny w tym z siedzącą w cieniu Justyną. Cały czas czuła się fatalnie. Było południe, słońce prażyło jak diabli a my musieliśmy wymyśleć co dalej. No i wynajęliśmy motorek za 25 dol. Który zawiózł Justyną do klasztoru w którym mieliśmy spać. NO super, to idziemy dalej. Po ok. 20 min. zaczął się tradycyjny, z czasem rzęsisty deszcz który doprowadził nas do miejsca gdzie jedliśmy obiad. Po obiedzie deszcz przesta%C